Indian i Eskimosów.Czytane w młodości książki, zwłaszcza te autorstwa Jacka Londona i James'a Olivera Curwooda budowały w mojej wyobrażni obraz dzikiej krainy,
gdzie żyją wyłącznie szlachetni ludzie, poszukiwacze złota i traperzy o sercach bardziej złotych niż wydobywany przez nich z rzek i potoków
kruszec.
Jako bezgranicznie "kopnięty" wędkarz fascynowałem się szczególnie tamtejszymi rzekami wraz z ich największym bogactwem, łososiami. Każdy chyba
oglądał wielokrotnie filmy, na których nieprzebrane stada łososi płyną w górę rzek i potoków, by dotrzeć do miejsc w których przyszły na świat. Płyną tylko
jeden raz w życiu, pokonują niezliczone progi i wodospady, omijają uzbrojone w długie pazury łapy niedżwiedzi, by przedłużyć istnienie swego gatunku, a po wszystkim,
gdy wyczerpane i poranione dotrą do celu i spełnią swój ostatni, a zarazem najważniejszy obowiązek, by umrzeć w miejscu z którego kilka lat temu, jako młode smolty
rozpoczynały równie niebezpieczną wędrówkę z nurtem, w kierunku bezkresnych wód Pacyfiku.
Chciałem zobaczyć to misterium przyrody na własne oczy, marzyłem, by stanąć obok tych królewskich ryb, by poczuć zapach tajgi i ujrzeć największego drapieżnika
Ameryki - niedżwiedzia grizzly.
Wreszcie w 2008 roku marzenia mogły stać się rzeczywistością, wraz z kilkoma przyjaciółmi, równie zapalonymi jak ja wędkarzami zorganizowaliśmy wyprawę do tego
Raju na Ziemi. Plan był ambitny, na początek wyjazd na północ do podnóża Gór Alaska, gdzie w dopływach wielkie lodowcowej rzeki Susitna będziemy szukać łososi
Gorbusza, Keta i przede wszystkim króla, czyli King Salmon, zwanego przez Indian Czawycza. Przy dobrej pogodzie mamy szansę podziwiać najwyższy szczyt
Ameryki Północnej - Mt. McKinley ( 6194 mnpm.).
Następnie przenosimy się na znany z wielkich łososi i największego zagęszczenia niedżwiedzi płw. Kenai, by na ostatni tydzień polecieć tam, gdzie "diabeł mówi dobranoc", a wrony
nawet nie zawracają, bo po prostu nie dolatują. Planujemy odwiedzić wioskę Eskimosów z ludu Inupiat, wieś nazywa się Ambler i leży nad rzeką Kobuk, ok 72 km na północ od kręgu
polarnego i ponad 220 kilometrów od wybrzeża Pacyfiku, a dokładniej Ciesniny Bearinga, na obrzeżach Parku Narodowego Doliny Kobuk. ( Kobuk Valley National Park.),
który jest najdalej na północ wysuniętym Parkiem Narodowym na świecie i słynie z ogromnych piaszczystych wydm oraz największej na ziemi populacji reniferów ( ok 500 000 szt).
Podczas swej corocznej wędrówki renifery te migrują z północy na południe i z powrotem, przekraczając rzekę Kobuk, Jest to druga pod względem wielkości (liczebności) taka
wędrówka na ziemi, po stadach antylop Gnu na afrykańskiej równinie Serengeti.
Jak widać w planie było na prawdę dużo zwiedzania.
Po tym przydługim wstępie pora na kilka zdjęć z wyprawy, z góry jednak muszę przeprosić za jakość, która będzie niestety bardzo słaba. Ponad 90% zdjęć zrobiłem
kompaktem, w dodatku wówczas jeszcze nie interesowałem się fotografią tak jak dzisiaj, a fotografią przyrodniczą to już w ogóle.
Na początek kilka zdjęć ze stolicy stanu Anchorage i jego najbliższych okolic. Jeżeli uznacie, że pomimo marnej jakości warto kontynuować temat, pokażę resztę zdjęć.
1. Jedna z ulic Anchorage.

2. Wszędzie łososie - dobry znak...

3. Niedżwiedzie też na każdym kroku, ten jako trochę tandetna reklama sklepu z pamiątkami.

4. Ale to już co innego, na tabliczce napisano, że to setny pod względem wielkości polarny miś zastrzelony na Alasce, szkoda że zastrzelony ale ąż bałem się pomyśleć jaki był nr1,
ja przy nim (przy wzroście 170) wyglądam raczej marniutko....

5. Kościółek, lub kapliczka w Anchorage.

6. Glenn Hwy - droga na północ.

7. Eagle Bay

8. Śnieg w lipcu, góry na wschód od Anchorage ( nie znam nazwy)

Na dzisiaj tyle, ruszamy na północ mijając po drodze wiele ciekawych miejsc, z których na szczególną uwagę zasługuje niewielki cmentarz Indian o wyznaniu prawosławnym. Widać, że wpływy rosyjskie pozostały tam do dzisiaj, zresztą zetkniemy się z nimi jeszcze wiele razy. Jeżeli pozwolicie jutro powrócę do tematu i zaprezentuję kilka kolejnych zdjęć.