Piszecie i szczujecie jak to w budach przyjemnie. Trzeba przyznać, że i mnie zatęskniło się za tymi godzinnymi zasiadkami. Dopiero, co człowiek przeklinał zaspy śnieżne, odmrożone nosy i paluchy u nóg a tu nowy sezon za pasem. Temperatura jakaś taka nie jesienno – zimowa, ale chyba nie byłabym sobą gdybym przez cztery „wolne” dni siedziała w domu, mimo tego, że w budzie ciągle wiele rzeczy jeszcze do zrobienia. W poniedziałek pierwsze 10 kilo mięcha poszło pod budę. W środę lustracja terenu i ani śladu po kilogramach, wczoraj kolejne kilka kilo a dziś rano znów pustka, a więc mam złodziejaszka. Pewne ślady wskazują na futerkowca - mam nadzieję, że to kwestia czasu nim pokaże swoje oblicze.
Pobudka o 5, zapomniałam już jak się wstaje do drapali i jak się ubiera do budy. Dzisiejszego dnia trochę przesadziłam. Dobrze, że w tym roku buda ciut większa od zeszłorocznej było gdzie zrzucać łachy. Z tego wszystkiego zapomniałam sprawdzić, o której wschód. Na szczęście nim się dogrzebałam z gratami do budy było jeszcze całkiem ciemno. Kolejne kilogramy pod budę i myk do środka. Wygodnie rozgościłam się na krzesełku a w tym roku wygodne oj wygodne, jeszcze tylko jakiś stoliczek i żyć nie umierać można mieszkać. Generalnie nastawiłam się dziś na nic nie robienie, bo to ciepło przecież i drapieżniki wolą polne myszki, bo to szaro, wieje i pada wiec cóż by miały ptaszyska szukać pod budą.
Za co kocham to, co robię i dlaczego robię to co robię – a no za to, że każdy dzień jest inny za to, że są dni nieprzewidywalne, za to że zaskakują mnie w najmniej oczekiwanych momentach - tak jak dziś.
Dzień wietrzny i deszczowy nie zapowiada dobrego światła o wschodzie ani po nim, mam wrażenie, że nigdy się nie rozwidni. Mija pierwsza godzina w egipskich ciemnościach. Zerkam raz po raz czy złodziejaszek nie wynosi po cichu przynęty. 7.15 pojawia się pierwszy gość. Dosyć duży myszołów usadowił swój kuper na wysokim badylu. Nie obchodzą go jednak soczyste porcje rosołowe. Rozgląda się przez 5 minut dookoła po łąkach, po czym znika za plecami budy. Chciałoby się powiedzieć godzina ciszy, ale wiatr się wzmaga – zastanawiam się czy to zła czy dobra wróżba. Równo godzinę później zjawiają się przekomarzające się sroki. Rodzinka znów w komplecie, zastanawiam się czy to ta sama, co zeszłej zimy. W tym roku, co prawda nie tak liczna, ale cieszy, że kilka sztuk pamiętało o mnie i w tym roku.
196.

Wieści lotem błyskawicy rozchodzą się po okolicy, że oto znów razem współpracujemy, bo po 10 minutach kolejni znajomi wpadli się przywitać.
197.

Bieliki były dwa. Prawdopodobnie to para, która gniazduje kilka kilometrów dalej. Od zeszłego roku w ich zwyczajach nic się nie zmieniło – jak zeszłej zimy z daleka obserwowały gwar pod budą. Nie wiem czy coś je niepokoiło czy stwierdziły, że zbyt małe porcje nie są warte ryzyka. Po 15 minutach oba usiadły na grobli i przez następne 1,5 godziny stamtąd obserwowały rozwój wydarzeń. Dały o sobie znać i zaostrzyły apetyt na więcej, ale spryciarze wiedzą, że dla nich będę tu wracać. Nie tym razem qelka, nie tym razem.
198.

Kolejne 10 minut i nowi goście. Równie cieszą, bo w tamtym roku ich u mnie nie było. Zjawia się kilka wron siwych, które całkiem dobrze się przy tej swoistej uczcie bawią.
199.

Moja radość pomału przeradza się w obawę o dalsze losy mojej zasiadki. Te żarłoczne bestie futrują bez opamiętania. Pchają, pchają i jeszcze raz pchają. I nawet jak nie ma już miejsca to dalej uparcie próbują upchać choćby odrobinkę. Jak tak dalej pójdzie moja zasiadka skończy się po dwóch godzinach a nie po 8 jak planowałam. Zastanawiam się, czy aby dyskretnie ich nie przepłoszyć. Na szczęście głupie pomysły długo się mojej głowy nie trzymają. Przecież dziś jestem tu tylko orientacyjnie, to ja jestem wśród moich modeli gościem. Żarłoki napychają do oporu wola a ja w tym czasie wyłapuje poszczególne błędy w scenografii. Jedne będą do naprawy, innych chyba nie będę w stanie skorygować.
200.

Sroki próbują wyrwać, choć kęs dla siebie. Zapomniałam już, jakie to przekory. Podkradają kęsy i biegają chować je na później. Tylko, czemu w miejsce gdzie wystaje obiektyw. Zagrzebują je w miejscu gdzie zaczyna się maskowanie budy. Dobry to znak, bo ptaki czują się przy niej w miarę bezpiecznie. Musze jednak uważać, nieostrożne ruchy powodują, że ze sceny ucieka wszystko. Generalnie panuje pozorny spokój. Wszystko, co się rusza wydziera kawałki kurczaków. Zawsze jednak, któryś z ptaków stoi na straży i bacznie przygląda się mojemu trzeciemu oku.
201.

Dzisiejszy rytm mojej zasiadki wyznaczają pełne godziny. O 10. 15 Pojawia się coś czarnego. Nie jest to jednak kruk, na którego liczyłam.
202.

Mimo, iż przybył w gościnę sam to straszny z niego zadziora i bandyta. Zaczepia wszystkie szare i wszczyna awantury.
203.

Tak upływają kolejne dwie godziny. Drapieżników ani śladu. Wrony biegają od korpusu do korpusu. Znakiem tym musiały już je nieźle ogołocić. Tracę nadzieję na coś grubszego. Grubszego 12 odlatują wrony i sroki. Na placu robi się cicho. Zerkam na zegarek, na dziś już wystarczy. Wiem, co mam do poprawy i kto mnie odwiedza. Pomału pakuję graty. Zerkam raz jeszcze przez okienko. I daleko w trawach widzę głowę. Za duża na wronę za mała na bielika. Myszołów ! Oglądam go w wizjerze po owłosionym puchatym dziobie rozpoznaję kolejnego znajomego zeszłego sezonu. Włochacze znów się u mnie rozgościły. Temu jednak wydaje się, że jest bielikiem i obiera jego taktykę. Śledzi z daleka i ani myśli do mnie podlecieć. Po pół godzinie tracę nadzieję. Zaraz dojdzie 13 pogoda robi się coraz gorsza. Zaciągnęło ołowianymi chmurami. Wiatr zdaje się ciągle gniewać. Wkładam termos do torby. Odkręcam korpus od szkła i wtedy słyszę znajome wrzaski. Wylądował myszak jednak nie zabiera się do żarcia a kręci głową na lewo i prawo spoglądając w górę.
204.

Po dwóch minutach wiem, dlaczego. Z krzykiem obok ląduje drugi. Zacieram ręce i dokręcam mocniej body do szkła. Co mi tam, poćwiczę – skoro już tu jestem.
205.

Celuję na jaśniejszą sztukę i w trawach dostrzegam trzeciego. Ten model mimo silnego wiatru próbuje wylądować na badylu. Dziś chyba nic z tego. Wiatr jest tak silny, że podmuch po prostu go spycha.
206.

Zgodnie wszystkie trzy opychają się resztkami. Nie są wygłodniałe, ładnie wyglądają, są w dobrej kondycji. Po kilkunastu minutach jeden po drugim mnie opuszczają. Zegar pokazuje 13. 30 odhaczam kolejny gatunek wśród dzisiejszych gości. Cieszę się, że wszystkie przyleciały mnie powitać. Czarne diabły znów były sprytniejsze i mimo, że dały z góry o sobie znać nie wylądowały przed budą. Ciekawe czy będą mnie zwodzić jak w zeszłym roku i pokażą się na scenie dopiero na koniec zimy?