Mam nadzieję, że u Wszystkich Święta minęły, jako przejedzone, przepite i przeleniuchowane. W tym roku ze względu na pogodę nie ruszaliśmy się z domu, to świetna okazja by wykorzystać te dni wolne.
Dziś jak zawsze dokumentalnie. Dokumentalnie, ale jakże przebogato. Potwierdzam to, co pisze Jacek, mimo fatalnej pogody zaczyna przyciskać z jedzeniem. Zjawiają się najbardziej wybredni goście. U mnie, co prawda nie ma takich supermarketowych ilości jak u Jacka, ale za to ja mogę czysto popykać fotki. W taką pogodę, jaka zadomowiła się na dobre na wybrzeżu cholernie brak światła mniejszego niż 5, 6 być może to tylko moja wymówka jak szkolny paluszek i brzuszek ciągle jednak mam, na co zwalać swoje niedociągnięcia. Południe pewnie nie zrozumie, ale przy tej przeokropnej, przedzimowej i przyciemnej pogodzie nie dość, że szkło szaleje i af staje się bezużyteczny to przez tą straszną ciemnicę wiele fajnych kadrów poszło w kosz. Nie wiem, czemu ale mam straszną awersje do używania ISO wyższego niż 800, być może robię błąd i kilka kadrów było by do uratowania. Może czas to zmienić. Drojac, jakie ISO i przesłona na Twoich zdjęciach, bo warunki widzę podobne ?
Dosyć o marnym fotografie teraz czas wygodnie rozsiąść się w fotelu

Po raz kolejny, kiedy zaczynałam wątpić w poprawność tego, co robię spotkała mnie sroga kara. Żeby zrozumieć moją zuchwałość trzeba cofnąć się o dobre dwa tygodnie wstecz. Zacznijmy jednak dużo wcześniej, dobre 1, 5 miesiąca wcześniej…
Kiedy tylko na wybrzeże zawitało chłodne powietrze, dzień w dzień powtarzam ten sam rytuał. Pokornie mimo wody w budzie i zasp trudnych do pokonania, chce się czy się nie chce niosę kilka kilo kości i korpusów. Pierwsze trzy tygodnie cieszyły, mimo fotograficznie gorszych dni to jednak obserwacyjnie niezwykle bogatych i dających mnóstwa duchowych przeżyć. Podopieczni dopisywali w niemałych ilościach a w ślad za nimi możliwość obserwacji całej gamy zachowań międzygatunkowych jak i zachowań głównie tych agresywnych w obrębie tego samego gatunku. Dwa tygodnie temu pierwsza odwilż spowodowała, że zniknęły prawie całkowicie pierwsze ślady śniegu. Jednak wraz z ociepleniem nad wybrzeże zawitały wiatry dochodzące w porywach do 100 km/h. Naiwnie siedziałam w budzie sądząc, że może ptaki wybiorą się w poszukiwaniu smakowitych kąsków. Zgubiła mnie moja pewność. Do domu wróciłam z kilkoma klatkami myszołowa włochatego, który w całkowitej ciemnicy na kilka chwil przycupnął pod budą. Cierpliwie jednak mimo porażki weekendowej chadzałam dalej z przynętą do chwili, kiedy to zima pokazała swoje łagodne oblicze na wybrzeżu. Kolejny atak zimy uniemożliwił mi dojazd w pobliże budy a tym samym stałe utrzymywanie pełnej stołówki. Cztery dni bez jedzenia, tylko cztery dni. Dla mnie „tylko” cztery dni dla ptaków okazały się „aż” czterema dniami. Więc kiedy nadszedł kolejny weekend zignorowały mnie. Po prostu dostałam kolejnego klapsa jak dziecko, które zepsuło swoja zabawkę. Siedziałam w sobotę, siedziałam w niedzielę i czułam jak wzbiera we mnie złość i żal. Miałam dwa wyjścia. Mogłam mieć żal do siebie lub do natury, która znowu pokazała, że nie ja tu rozdaję karty i nie ja decyduję o tym, czym będą radować się moje oczy a buzia otwierać ze zdziwienia. Po raz kolejny przecierałam oczy, może źle patrzę, może źle robię, może, może... Tego może uzbierało się przez te kilka godzin i dwa kolejne tygodnie w pustej budzie całe morze.
Przyszedł kolejny tydzień pracy. Drogowcy uporali się z drogami a ja wciąż w urzędowym mundurku dzień po dniu mimo dwóch poprzednich weekendów odprawiałam codzienny rytuał niosąc świeże dostawy. Przede mną święta, dobra okazja by zobaczyć, co zmieniło się w tym czasie pod budą. W piątek udało się nie pracować, więc ranny czas mogłam poświecić na siedzenie w budzie. Z przejęciem zamknęłam drzwi do budy i ustawiłam szkło w stronę padła, które przytargałam tu dzień wcześniej. Kiedy tylko zaczyna się rozjaśniać wiatr zmienia kierunek. Myślę, za co znów ta kara. Łzy zaczynają spływać po policzkach. Nie, nie z żalu, ale z całkiem błahego powodu – ten nieuprzejmy gość wieje prosto w moja twarz. A może tylko sobie tak tłumaczę. Trzeci tydzień i znów skucha, cholernie zazdroszczę południowcom. Z nieukrywaną zazdrością oglądam, co wieczór pogodę, kiedy to na zachodnim wybrzeżu znów egipskie ciemności tam znowu emblemat słoneczka. Cholera zachciało mi się północnych krańców. Morze, morze dwa miesiące słońca a reszta roku wieje, wieje i jeszcze raz wieje. Pod budą wiatr wciąż się wzmaga, z pleców budy nadlatują Myszaki, jednak nie goszczą na scenie długo.
Głupio się przyznać, ale dziś po raz pierwszy się złamałam, obiektyw ze statywu powędrował do torby po 5 godzinach zasiadki a nie 9 jak zazwyczaj. Nie widzę ptaków, bo nalatują z tyłu, zresztą prawie ich nie ma. Kilka jazgoczących srok i trzy myszołowy. Z tych 5 godzin gościły na scenie może łącznie pół godziny. Pośpiesznie opuszczam łąki i po raz pierwszy nie żałuję swojej decyzji. W domu długo rozmyślam o sensie tegorocznego sezonu.
Kolejny dzień należy do rodziny, ale moja choroba daje o sobie znać. W świąteczną sobotę nastawiam budzik na 5 mimo tego, że w telewizorze znów ciemna chmura w północno zachodnim krańcu. I jak co weekend ranne wstawanie, grzanie auta, jazda w zaspach i o 6.30 Jestem na miejscu. Mój zapał malał z każdym kolejnym nieudanym dniem by dziś osiągnąć minimum. Nie wiem czy idę, bo trzymam się nadziei czy idę, bo tak należy. Po prostu zarzucam torbę na plecy chwytam kilogramy i idę na północ. Po ostatniej odwilży droga to prawdziwa katorga. NA śniegu lodowa czapa utrudnia chodzenie. Niby człowiek idzie i pewnie stąpa po twardej powierzchni a ta płata psikusa i nagle się załamuje i tak krok po kroku. Po drodze trzy przerwy na złapanie oddechu i dalej w drogę. Pod budą nic się nie zmieniło tyle tylko, że sikorki narobiły na dachu bałaganu. Odkopuję zakopaną w piątek na dachu sarnę i wykładam na odległość walkowo – myszakowy, nie spodziewam się dziś przecież fajerwerków. Wyciągam z budy zostawione kości, które nie znalazły uznania w piątek i bez pośpiechu instaluję się w budzie. Na zegarku dobija 8 na zewnątrz ciemno jakby była 7, nie będzie dziś łatwo to już wiem. Jednak ciągle gdzieś w głębi pali się mała iskierka, przecież wczoraj mówili o rozjaśnieniach, może w końcu będzie okazja na kilka klatek w locie. Po 15 minutach ląduje pierwszy Myszak, za nim sroki i para kruków. Do chwili dołącza drugi i przez kilka minut skubią piątkowe gnaty. Wyciągają łby do góry i jeden po drugim odlatują. Przed buda cisza a ja zapadam głębiej w fotelu. Wyciągam telefon i gram w hydraulika. Zapobiegawczo poprawiam szkło i celuję w sarnę. Katem oka dostrzegam ciemną plamę w tle. Bielik – o – o tej porze ich jeszcze nie było. Dlatego pod buda zrobiło się tak cicho, zagadka się wyjaśniła. Teraz hydraulik idzie w odstawkę, mimo ciemności podciągam ISO i obserwuję delikwenta z daleka ciężko poznać mi, który to z ptaków. Naciskam spust i zostawiam ślad na karcie. Oglądam go z bliska jednak jeszcze nie do końca jestem pewna, który to osobnik.
756.
Po kilku minutach zagadka się wyjaśnia. Ptak podlatuje bliżej a w ślad za nim pojawia się drugi, teraz wyraźnie widać, że z dużo jaśniejszą szyją i sporo większy. Czyli Pani wypuściła swojego Pana na zwiady a kiedy ten zbliżył się i ona uraczyła mnie swoim widokiem. Podobnież jak i u nas ludzi i w związku tych dwojga to samica jest wizualnie piękniejsza i odważniejsza od swojego partnera. Sądząc po ubarwieniu tych dwojga musi być od niego pewnie z 2 - 3 lata starsza.
757.
Ptaki małymi krokami zmniejszają dystans, to samica jest tą, która decyduje się, jako pierwsza na bliższy kontakt. Samiec, mimo iż na nęcisku pojawił się, jako pierwszy jest dużo ostrożniejszy. Analizując poprzednie zasiadki i oglądając zdjęcia, takie zachowanie ma miejsce za każdą próbą zdobycia kąsków na nęcisku. Siada zazwyczaj w dużej odległości od budy analizując sytuację przez bardzo długi czas. Podczas ostatniego mojego spotkania z tą parą siedział po zachodniej stronie budy dobre 2, 5 godziny wychylając, co jakiś czas w wysokich traw.
758.
Zaznajomienie się z nieobcą dla nich przecież miejscówką tego dnia nie trwało długo. Po zachowaniu wnioskuję, więc, że i im zaczyna doskwierać głód. Bagnisko nad brzegami, którego mają swoje gniazdo zostało szczelnie skute lodem, kanały spotkał ten sam los. Codziennie obserwuje je jak wykonują oblot po rewirze zaczynając nad jeziorem i lecąc wzdłuż kanałów, gdzie na nieprzymrożonych odcinkach, których jest już bardzo niewiele gromadzą się kaczki, łabędzie i inne ptaki. Po dwudziestu minutach samica przekracza magiczną barierę, która zazwyczaj nie zostaje przekroczona.
759.
Ląduje na 30 m przed budą bacznie przez kilka minut przygląda się krukowi plądrującemu wnętrze sarny i po kilku minutach charakterystycznym kołyszącym krokiem ze specyficzną gracją podbiega do czarnego amatora zimnych nóżek.
760.
Przez kilka kolejnych minut bacznie przygląda się okolicy, ku mojemu zdziwieniu nie patrzy w stronę budy i obiektywu, co czyni zazwyczaj a rozgląda się na boki i obserwuje podrygujące kilka metrów dalej sroki. Kruk poddaje się jego a właściwie jej i bez słowa oporu cofa się do tyłu gdzie dostanie marny ochłap z trzydniowego kośćca. Teraz potężny żółty dziób zademonstruje mi, do czego oto stworzyła go natura.
761.
Nie jest łapczywy jak kruk, który dusząc się odrywał kolejne kęsy. Szarpie i przełyka ze spokojem jak przystało na dobrze wychowanego, szanowanego króla przestworzy. Raz po raz rozgląda się jednak czy aby na pewno jest bezpieczny. Pasie się jak krowa puszczona samopas na łąkę dobre pół godziny. Raz po raz naciskam spust migawki, pogoda z okropnej robi się okropniejsza. Zaczyna sypać śnieg. Ptaki tez stają się płochliwsze. Sroki, co jakiś czas zupełnie bez powodu panicznie wzbijają się w powietrze. Za którymś razem bielik robi to razem z nimi i odlatuje kilka metrów dalej.
762.
W ślad za nim udaje się para kruków, która zjawiła się znikąd. Podejrzewam, że to stare ptaki, które z ogromną nieufnością podchodzą do mojej stołówki. Wiekowe sztuki siadają daleko i zbierają to, co wyniosą sroki nie podlatując na same nęcisko, co czynią młode czerwonogardłe sztuki. Są jednak na tyle szczwane, że bielik nie ma z nimi łatwego życia. Podszczypując go zmuszają do zmiany miejsca.
763.
A w efekcie do ponownego pojawienia się przed budą.
764.
Tym razem zainteresowanie samicy wzbudził czerwony kościec, na którym mało, co zostało. Rozgania sroki i wrony i czym prędzej biegiem łapie znalezisko.
765.
Przenosi się z nim kilka metrów dalej, czując zapewne oddech kruków na plecach, bo bacznie się im przygląda.
766.
Z minuty na minutę pogoda się pogarsza. Silny wiatr podmuchami wznosi tumany sypkiego śniegu, powodując, że sekundami nie widać, co dzieje się 15 metrów przed budą. Śnieg też daje mi dzisiaj do wiwatu, po raz trzeci dziś wyciągam cichaczem obiektyw i wysypuję śnieg z osłony. Na szczęście w chwilach śnieżnej zadymki nawet spostrzegawcze kruki nie dostrzegają ruchów pod budą. Para starych kruków robi się na tyle zuchwała, że dają bielikowi już nieźle do wiwatu. Atak następuje z powietrza, tak, że samica ma małe szanse na obronę.
767.
Mocno chwyta kościsko w szpony i ulatuje z nim kawałek jakby wierzyła w to, że te dwa metry spowodują, że kruki odpuszczą. Szkoda, że akurat w tym czasie pogoda daje do wiwatu.
768.
To były najlepsze akcje dnia i na dobrej dla mojego szkła odległości. Niestety śnieg i zadyma powodują, że af sfiksowało a ja przestaję cokolwiek dostrzegać. Raz po raz kląć w duchu próbuję, choć dokumentalnie złapać te niezwykłe chwile. Kruki robią się coraz bardziej natarczywe. Jeden atakuje z powietrza a drugi z ziemi.
769.
Dostały to, czego chciały bielik odlatuje zostawiając kość, którą jeden z kruków wynosi kilkadziesiąt metrów dalej. Na placu boju zostają trzy myszołowy, które nie robiąc sobie nic z obecności bielika skubią rozrzucone korpusy. Widocznie stwierdziły, że nie będą czekać aż ten opuści plac boju, bo zjawiły się w licznie 6 sztuk nie patrząc na to, że bielik kilka metrów dalej konsumuje jeden z korpusów.
770.
Śnieg jakby pomału wraz z odlotem bielika ustępuje. Zjawia się ciemny bandyta, który przylotem odgonił mniejszego, ale za to o wiele ciekawiej ubarwionego jasnego osobnika. Ten jednak nie daje za wygraną, wszyscy są głodni po równo. Z tego spojrzenia musiała być jakaś jatka. Więc śledzę go obiektywem mimo tego, że na placu jazgot. Nie myliłam się ptaki po kilku minutach ścierają się w walce.
771.
Początkowo walka jest niezwykle zaciekła i właściwie widzę tylko jedną wielką kurzawę i lecące w górę raz jedno raz drugie skrzydło.
772.
Początkowo zwycięzcą wydaje się być jasny osobnik. Jednak jego radość nie trwa długo. Brązowy dostaje pałera i po chwili to on jest górą.
773.
Ku mojemu zdziwieniu walka zaczyna się, może to dziwnie zabrzmi "monotonnie" się przeciągać. Trwa już dobre kilka minut. Jest czas na kadrowanie i zapychanie karty. W pewnej chwili ptaki zastygają w bezruchu i leżą tak dobre 5 minut.
774.
Jasny się nie rusza a ciemny rozgląda się na boki podziwiając okolicę tak jakby nie nie miał pod sobą drugiego ptaka. Dziwnie to wszystko wygląda. Może zbiera siły, czekam więc na rozwinięcie dalszej akcji a właściwie to spodziewam się, że w końcu ciemny zlezie z jasnego i przegrany odleci w siną dal. Nic bardziej mylnego.
775.
Po odpoczynku utarczki zaczynają się na nowo. Jasny próbuje, co prawda sił w ucieczce jednak ciemny nie odpuszcza. Zastanawiam się czy aby jakoś się nie zaplątały, bo wyraźnie widać, że jasny nie może poradzić sobie z odlotem.
776.
Po kilku minutach szarpania i sypania śniegiem ptaki znów zastygają w bezruchu. Jak bum cyk cyk byłam święcie przekonana, że ten ciemny oprych zadziobał jasnego na śmierć. Usiadł na nim i wyskubywał mu z piersi piórka wypluwając. Byłam przerażona, miałam stać się świadkiem pożarcia jednego ptaka przez drugiego i to wszystko z mojej winy. Dziwnie czułam się z tą myślą, a bezruch białego utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Nie chodziło mi przecież o to, żeby oglądać jak jeden z ptaków zadziobuje drugiego. Na szczęście wszystko to okazało się tylko moimi strasznymi wyobrażeniami. Po kilku minutach jasny zebrał siły i nie wiem, jakim cudem wyrwał się z rąk a raczej szponów oprawcy ulatując przed siebie.
777.
Z zapisanych zdjęć wynika, że czas akcji wyniósł imponujące 20 minut. Z taką walką jeszcze się nie spotkałam, ale jak widać ostra jak na wybrzeże zima powoduje różne dziwne i nieprzewidziane akcje. Ciemny przystępuje do konsumpcji jednak znajduje się następny niezadowolony z zajęcia miejsca przy stole. W pobliżu wygranego pojawia się jeden z kruków.
778.
Straszny z niego bandyta drze się na wszystko i wszystkich. Mimo, że miejsca gdzie może podjeść jest wiele strasznie nie podoba mu się, że inni goście korzystają z miejsca przy stole. Szczególnie upodobał obie mewę, która dzisiejszego dnia posilała się z padła równie ochoczo jak on. Dał jej czadu, nawrzeszczał aż mnie bolały uszy.
779.
Zresztą, co tu dużo mówić, oberwało się dziś nie tylko jej. Po kolorze gardzieli widać, że to młody ptak i bardzo odważny. Stawiał się każdemu, kto zbyt długo zajmował konkretny kawałek mięsa. Dużą cześć dnia spędził w powietrzu wrzeszcząc na towarzystwo.
780.
O godzinie 11 miałam zapełnione prawie trzy karty, co prawda 80 % czeka kosz, ale wrażenia niezapomniane. Przez trzy godziny siedzenia cały czas coś się działo. Nie odrywałam wzroku od sceny, bo najzwyczajniej w świecie byłoby to grzechem. Jedyne, czego żałuję to pogoda, ale to czynnik, którego się nie wybiera. I właśnie zdałam sobie sprawę, że dziś jeszcze nie jest mi zimno w nogi, co jest niezwykłe, bo te najszybciej mi marzną. Jeszcze nie odparowałam po bielikach i walce myszaków a w oddali dostrzegłam chyłkiem przemykającego się następnego niezwykłego gościa. Po raz pierwszy pojawił się w dzień w okolicy budy.
781.
Zbierał resztki, które daleko od sceny wyniosły kruki i bielik. Narobił kilometrów po łące, co jakiś czas przysiadając i mieląc jęzorem to, co znalazł lub rozganiając kruki wyrwał z ich szponów.
782.
Pod budą, co jakiś czas zmieniali się goście, łącznie naliczyłam tego dnia około 11 różnych myszołowów w tym jednego włochatego, który myślałam, że przepadł bez śladu.
783.
Pogoda znów się pogarszała. Na przejaśnienia nie ma juz nadziei. Znów zaczyna sypać i to akurat w czasie, kiedy lis nabiera odwagi.
784.
Najwyraźniej jednak niepokoi go dźwięk migawki i obecność kilku myszołowów. Podchodzi na odległość dwudziestu metrów jednak po chwili robi odwrót. Ładna wypasiona sztuka, mam nadzieję, że to ten, który nocami wykrada to, co zostawiają ptaki. I w duchu mam nadzieję, że teraz będzie odwiedzał mnie i za dnia.
785.
Z upływem czasu wzmaga się wiatr, sypie śnieg i zmieniają się goście. Jedynym stałym klientem tego dnia jest młody kruk, który co jakiś czas oznajmia wszem i wobec swoje niezadowolenie z zmniejszającej się ilości jedzenia i ilości chętnych gości.
786.
https://jmisiek.eu/~...en/IMG_4226.JPG O 14 robi się na tyle ciemno, że nie ma sensu dalsza zasiadka. Czas również wrócić do domu. W końcu przecież wciąż trwają Święta. Mimo czarnego muzykanta zwijam sprzęt i wychodzę z budy. Wracam z nieukrywaną satysfakcją, bo jakże mogłoby być inaczej tego dnia....
Ufff, kto dotarł do końca ten zuch

P.S. Śliczne dzięki Wszystkim za życzenia