Wyciąć chwasta cz.1
Było wrześniowe południe, żurawie chodziły gdzieś po polach żerując by nabrać sił przed rychłym odlotem. Na Żurawisku było pusto i cicho. Mimo to omiatałem uważnie przez teleobiektyw teren bagna, tym razem poszukując zielonych plam młodych sosenek i brzózek oraz szarozielonych dużych kęp sitowia. Z niepokojem stwierdziłem że przez zaledwie trzy lata pojawiło się tego dużo. O wiele za dużo. Zapamiętałem skrajne drzewa widoczne z okienka czatowni wyznaczające "scenę" i wyszedłem na torfowisko by zrobić porządek z przeszkadzajkami.
Na początek wziąłem się za sosenki rosnące między czatownią a brzeziniakiem. Chodziłem ostrożnie, bagienne pło uginało się pod 100 kg "żywca". W pamięci miałem widok kolegi pod którym zarwał się torfowy kożuch gdy na podobnym bagnie szukaliśmy rosiczek. Wtedy zapadł się jedną nogą i nic się nie stało, jednak gdybym się zapadł po po pas...
Najpierw chciałem oczyścić obszar gdzie duże kępy sitowia gwarantowały grube, mocne podłoże. Najbardziej przeszkadzające, rozłożyste bonzaje rosnące wśród samych torfowców gdzie zaczynało się lustro wody postanowiłem zostawić do nadejścia silnych mrozów. Pod siekierę poszły wszystkie sosny przed czatownią od 0,5 m wzwyż, zostawiłem tylko kilka pojedynczych sztuk by było jakieś urozmaicenie na zdjęciach. Po prawej stronie czatowni przeciąłem też grubsze brzozy skutecznie zasłaniające nadchodzące od gniazda żurawie. Najwięcej roboty miałem w dość gęstym brzeziniaku rosnącym na wprost czatowni. Zacząłem od wycięcia grubszych, gęsto ugałęzionych od dołu drzewek w pasie szerokim na ok 10 m. Wycięte drzewka składałem na kupy i potem targałem pod pachą poza bagno. Po kilku takich kursach wydeptana ścieżka zamieniła się w rozciapaną breję, z tym że zamiast błota brodziło się w zupie z mchów i trzeba było nadkładać drogi by nie lało się do filcaków. Wyglądało to tak jakby między czatownią a brzeziną przeszła duża wataha dzików.
Zziajany, z koszulą przyklejoną potem do pleców, wyłożyłem się znowu do czatowni. Rozpiąłem polara pod szyją i odczekałem kilka minut aż odparuje pot i dopiero wtedy przyłożyłem się do obiektywu bez wkurzania się o zaparowany wizjer czy okulary. Okularnicy mają przerąbane, czas pomyśleć o kontaktach. Sprawdziłem efekty przecinki, wyglądało że będzie dobrze. Największe zielone plamy na pierwszym planie zniknęły i nie było widać żadnych śladów wycinki. Przejechałem jeszcze raz obiektywem po scenie poszukując małych, cienkich brzózek i kęp sitowia. Było tego sporo...
Tym razem uzbroiłem się w puszkę czerwonej farby w spreju i ogrodowy opryskiwacz z randapem. W pasie szerokości ok. 15-20 metrów przed czatownią najpierw psikałem na czerwono każdą małą brzózkę i wtedy traktowałem ją randapem. W dalszej odległości od czatowni część brzozowego nalotu zostawiłem żeby nie robić z bagna przydomowego trawnika. Miałem nadzieję że oprysk chwyci - liście były jeszcze zielone, pogodynka zapowiadała dzień bez deszczu. Za trzy-cztery tygodnie przyjdę i wyłamię popsikane na czerwono pousychane badyle bez machania siekierą i bez obawy że na wiosnę to cholerstwo odbije.
Wreszcie zostało już "tylko" sitowie które szybko niczym zaraza wdzierało się w miejsce torfowców i wełnianek. Najbardziej upierdliwa była kępa długa na 2-3 metry która skutecznie zasłaniała małe żurawie, a starym "ucinała" nogi. Wbiłem w nią świeżo naostrzony szpadel Ale dziadostwo twarde ! Machałem zaciekle łopatą dalej by rozciąć gumowatą poduchę. Po kilku minutach mokra od potu koszula kleiła się do pleców, a rozciapane od dreptania w miejscu podłoże zassało mi gumaki. Do tego wycięte kawały sitowia trzeba było wynosić w wiadrze poza bagno. Nasączone wodą bryły były za ciężkie więc ładowałem je po pół wiadra i tak kursowałem po kilkadziesiąt metrów w jedną stronę. Tego dnia wykopałem tylko tą jedną kępę, ból w plecach nie pozwolił pracować dalej.
Do domu zabrałem tylko opryskiwacz i aparat, resztę narzędzi zostawiłem w czatowni. Za dwa-trzy tygodnie przyniosę motykę to pójdzie sprawniej.
*
Chodziłem od badyla do badyla i gul mi skakał. Farba chwyciła ładnie, ale randap już nie. Wszystkie zaznaczone na czerwono pędy były nadal giętkie. Powinienem prysnąć jednak ze dwa tygodnie wcześniej. No trudno... Siekierka poszła w ruch. Starałem się ciąć jak najniżej, nie chciałem by na wiosnę z pieńków strzeliły nowe pędy więc toporek co chwila grzązł w gąbczastym torfie Po kilku minutach byłem mokry od pryskającej spod siekiery wody i błota, przez zachlapane okulary było coraz gorzej widać więc schowałem je w kieszeń po raz kolejny obiecując sobie sprawić wreszcie kontakty. Pomimo zimnej, listopadowej mżawki buchałem parą. Bolące od ciągłego schylania się plecy zaczęły domagać się odpoczynku. Wreszcie wyciąłem ostatni zaznaczony farbą patyk, wyniosłem chrusty poza bagno i w końcu mogłem się wyciągnąć w wyłożonej grubą gąbką czatowni. Było fajnie tak sobie poleżeć w suchej budzie, ale... zaczęło się robić zimno. Przepocone od wysiłku ciuchy teraz ziębiły a mnie naszły ponure myśli.
Co ja tu robię?! I po co?! Przecież jest zimna, wilgotna wolna sobota a ja ryję na tym bagnie jak po...kręcony żeby wiosną zrobić kilka zdjęć jakichś ptaków! Czy jestem normalny? Chyba nie. Rozumiem jeszcze wstać w nocy i posiedzieć na zimnie kilka godzin, ale odkrzaczać kawał nie mojego bagna na którym nic nie posieję i nic nie wybuduję i nikt mi za to nie zapłaci, a które i tak kiedyś zarośnie - to już trąci masochizmem. Ale przez te trzy lata te nasiadówki w czatowni wciągnęły mnie jak nałóg, nawet nie zdawałem sobie sprawy jak to bagno mnie uzależniło i stało się częścią mojego życia. A zresztą jak teraz dobrze wygolę samosiejki to w przyszłym roku będzie kosmetyka. Tylko jeszcze pozbędę się tego sitowia.
Wyposażony w siekierę, naostrzony szpadel, wiadro i dużą, solidną motykę leśną do darcia darni ruszyłem do dalszej walki z żywotną, agresywną naturą. Małe kępki situ podważałem motyką i łopatą ładowałem do wiadra, większe kępy rąbałem siekierą na mniejsze kawałki. Usuwałem systematycznie każdego "jeża" w pasie ok 20 x 50 m. Dwie-trzy łopaty nasączonych wodą brył i kurs z ciężkim wiadrem kilkadziesiąt metrów w rozdeptanym grzęzawisku do zielonobrunatnej pryzmy rosnącej powoli w wierzbinie rosnącej między bagnem a polem.
Wreszcie ostatnie dzisiaj wiadro. Wyciągniętą ze stawów od noszenia ciężarów ręką otarłem zalewający oczy pot. Oparłem się o budę odciążając moje pokrzywione, bolące plecy i zdrętwiałą już nogę której już prawie nie czułem i rozejrzałem się po placu boju. Czy warto było tak się wysilać? Wiedziałem że po kilku dniach odpoczynku i odpowiednio dobranych ćwiczeń plecy przestaną boleć, ale czy na wiosnę nie przybędzie znowu za dużo przeszkadzajek? Eee..tam, tym będę się martwił za kilka miesięcy.
Patrząc na rozdeptane bagno i tak sobie rozmyślając nad tym moim durnym fotograficznym hobby zrazu niezauważalnie, ale coraz bardziej natrętnie coś nowego zaczęło mi chodzić po głowie. Coś, o czym myślałem już w trakcie projektowania czatowni. Zimowa zasiadka na drapole!
*
Miejscówka i czatownia były przede wszystkim do focenia żurawi, jednak zdawałem sobie sprawę że z czasem wałkowanie jednego tematu może się znudzić i jak wielu innych początkujących fotomaniaków podziwiających kadry z zimowymi bielikami i walczącymi myszakami chciałem w przyszłości zmierzyć się z tym tematem. Jednak okazało się to dość trudne.
Gdy wystawiłem czatownię trzy lata temu było mroźnie i bezśnieżnie, pogoda dobra na drapole, a buda dość wygodna i sucha. Po ustawieniu czatowni wszedłem pewnie na bagno, przecież dzieciarnia już od kilku dni szalała na wiejskim stawie. Jednak Żurawisko to nie staw, torfowisko uginało się pod moim ciężarem, a nogi grzęzły w podłożu. Stałem kilka metrów od brzegu i móżdżyłem dlaczego tutaj jest tak mokro pomimo mrozu. No tak! Przecież gąbka z mchów i kołderka ze zwiędłego ziela okazała się dobrym izolatorem przed mrozem. W tym miejscu nie wyłożę przynęty, ale to nie szkodzi - przecież to jest miejscówka na żurawie.
Gdy wiosną poszedłem na pierwszą zasiadkę otworzyłem oba okienka czatowni. Przez górne miałem fajny widok na Żurawisko - łan szarozielonych traw, nieco dalej malownicze, biało-zielone brzózki, nieco dalej, po prawej, kilka rozłożystych sosenek wyglądających jak przerośnięte bonzaje. Fajny widok, jest ok- będzie ładne tło dla żurków. Położyłem się przy dolnym okienku - masakra. Jednolita szarozielona ściana turzyc i wełnianek nie dawała żadnych szans na zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia. " Chyba że przejechał by tu ciągnik z rotacyjną"- pomyślałem ponuro i zamknąłem niepotrzebne, jak mi się wówczas wydawało, okienko. Jednak pierwsza sesja z żurawiami, choć raczej nieudana, dobrze rokowała na przyszłość i przestałem marzyć o drapolach. Przynajmniej na razie, bowiem gdy jesienią żurki odleciały i pojawiły się na forum nowe zdjęcia myszaków znowu zacząłem kombinować z tym tematem.
Początkowo planowałem wystawić na bagnie paletę do wykładania przynęty, jednak z perspektywy górnego okienka nie dało by się jej zamaskować. W akcie desperacji którejś soboty wszedłem rano kilka metrów w uginające się bagno i wyszukałem największy i najgrubszy łan turzyc przed czatownią i cisnąłem tam kurzy korpus. Głośny plusk oznajmił że kurczak utopił się w bagnie razem z marzeniami o "drapolowaniu".
*
Wreszcie przyszły mrozy, sypnęło też śniegiem. Czas dokończyć odchwaszczanie sceny. I przy okazji coś sprawdzić... Tym razem poszło szybko i sprawnie, do pomocy miałem młodszego syna z odpowiednim sprzętem. Do wycięcia zostały spore sosnowe bonzaje rosnące na skraju torfu i wody. Silny, długotrwały mróz skutecznie utwardził resztki wodnego rozlewiska pozwalając na bezpieczne podejście do drzew. Młody odpalił swoją małą ogrodniczą "motorżogę" i wkrótce największe przeszkadzajki zniknęły. Zostało kilka sztuk małych sosenek które nie mogły zasłonić nadchodzących żurawi a jeszcze dodawały w sezonie urozmaicenia w krajobrazie. Byłem zadowolony - na scenie zrobiło się jaśniej i przestronniej. Za to syn był zawiedziony - pilarkę zatankował do pełna, a ściął zaledwie kilka drzewek. On i jego ulubiona zabawka dopiero się rozgrzali. A i bez tego pół litra paliwa w zbiorniku lżej będzie wracać do domu . Wykorzystałem zapał syna i poszliśmy jeszcze bardziej przerzedzić brzeziniak. Tu już poszło wolniej, brzózki trzeba było ciąć jak najniżej i prowadnica wiele razy wjechała w podłoże i piła (a przy okazji syn) solidnie uciapała się błotem. Ale ostrzenie łańcucha i czyszczenie piły to pikuś w porównaniu do machania siekierą po sprężynujących pędach.
Wreszcie silnik wyssał paliwo i zdechł. Młody, uchachany po pachy z dokonanej rzezi raźno wziął się do pomocy w wynoszeniu chrustu i wnet na bagnie nie zostało śladów po "kosmetyce" poza wydeptanymi w śniegu ścieżkami.
Wszedłem do czatowni i po trzech latach otworzyłem owo niepotrzebne dolne okienko. Założyłem aparat na statyw i tym razem ujrzałem białą połać popstrzoną brązowymi kępami uschłych traw, a za nią rozmyte, pionowe biało-szare smugi brzeziniaka. I, o dziwo! żadnych śladów ludzkich stóp. Wyjrzałem przez okienko gołym okiem. Stratowane przez wynoszenie chrustu trawy leżały wdeptane w śnieg nie ograniczając widoczności. To, czego nie rozdeptaliśmy, leżało przygniecione śniegiem tworząc niskie garby... za którymi można ukryć wyłożoną przynętę. Tylko gdzieniegdzie zachowały się większe kępki siana. Wyszedłem z czatowni i rozdeptałem je po czym znów zaległem przed aparatem. Z tej perspektywy w ogóle nie było widać wydeptanych ścieżek. W wizjerze wszystko wyglądało naturalnie, tak jakby nigdy nie było tu człowieka.
Chwała i wielkie dzięki temu kto doradził dwa okienka w czatowni
Użytkownik Maślak edytował ten post 19 listopada 2021 - 18:23